Jeden z największych koncernów motoryzacyjnych pracuje nad alternatywą dla napędów elektrycznych wykorzystujących baterie litowo-jonowe.
Niewykluczone, że paliwa syntetyczne będą kolejnym krokiem przemysłu samochodowego. Tego byśmy sobie życzyli, ale póki co mówimy bardziej o światełku w tunelu, a nie realnym, gotowym produkcie, który mógłby zapobiec „technologicznemu monopolowi” na europejskich rynkach.
Producenci coraz wyraźniej podnoszą głos w dyskusji na temat aut wykorzystujące akumulatory trakcyjne. To rozwiązanie jest stosunkowo proste w produkcji, ale nie rozwiązuje wielu problemów, a w niektórych przypadkach wręcz je tworzy.
„Elektryki” nie emitują szkodliwych spalin, ale proces ich produkcji też jest uciążliwy dla środowiska. W najlepszym przypadku możemy więc mówić o mniejszej szkodliwości, ale na pewno nie o przyjaźni z planetą.
>Koncern Stellantis ujawnił przyszłość swoich marek. Nie każda ma powody do radości
O użytkowaniu, ładowaniu, odporności i wielu innych aspektach pisaliśmy już wielokrotnie, dlatego tym razem pozwolimy sobie odpuścić. Niemniej jednak należy pamiętać, że ta technologia wciąż się rozwija i nie można wykluczyć postępu.
Baterie litowo-jonowe nie będą jednak dobrą drogą ze względu na ograniczone złoża litu i kobaltu, których większość jest w rękach kilku poważnych graczy państwowych (m.in.: Chiny i „Trójkąt Litowy” w Ameryce Południowej). Geopolityka ma więc kluczowe znaczenie.
Paliwa syntetyczne i plany Stellantis
Koncerny motoryzacyjne też raczej nie wierzą w długowieczność aktualnego stanu rzeczy, mimo że w 2035 roku ma zostać wprowadzony zakaz sprzedaży nowych samochodów spalinowych na terenie Unii Europejskiej.
Stellantis testuje więc paliwa syntetyczne używając swoich silników spalinowych. Dotyczy to konstrukcji wprowadzanych od 2014 do 2029 roku, co sugeruje jednostki benzynowe i diesle. W teorii ma to zapobiec konieczności wymiany auta na elektryczne.
Plany giganta są ambitne. E-paliwa mają umożliwić obniżenie emisji w Europie i to w stopniu znaczącym – od 2025 do 2050 roku nawet o 400 milionów ton CO2. To oczywiście nie wstrzyma ekspansji samochodów elektrycznych, ale może rozwijać alternatywę, co też ma duże znaczenie.
Póki co jednak nie ma mowy o opłacalności – przede wszystkim tej ekonomicznej. Aczkolwiek to początek drogi. Liczymy, że uda się nią dotrzeć dalej i szybciej, niż w przypadku technologii wodorowej, która wyraźnie zwolniła i nie jest tam, gdzie byśmy chcieli, by była.