To już może być wpisane na stałe do standardowych działań amerykańskich strażaków. Fakt, brzmi niepokojąco.
Niestety, taka jest prawda. Kolejny pożar elektrycznego Chevroleta miał miejsce w Clarksville (Mary Land, Stany Zjednoczone). Jak można wywnioskować, samochód należał do pracownika dealera… Chevroleta. O ironio…
Podejrzewamy, że samochód nie przeszedł akcji serwisowej zorganizowanej przez producenta. General Motors prowadziło śledztwo przez wiele miesięcy w celu ustalenia prawdziwej przyczyny. Intensywne poszukiwania zostały zawężone do zakładki elektrody i złożonego separatora w jednym z 288 ogniw litowo-jonowej baterii.
Zachęcanie do akcji serwisowej
Chevrolet poniósł ogromne straty wizerunkowe związane z pożarem sporej liczby Boltów. Producent stara się poprawić sytuację zapraszając klientów do serwisów i wynagradzając im stracony czas i stres pakietem zwiększającym zasięg o około 35 kilometrów. To zasługa wymiany baterii, która ma dokładnie 65 kWh – o 5 kWh więcej od pierwotnej.
To jednak może okazać się za skromną rekompensatą dla nabywców, których model został wycofany z rynku i uległ wizerunkowej wpadce. Problem jest znacznie poważniejszy niż sama akcja serwisowa. Utrata wartości auta wyraźnie spadła i trzeba liczyć się z kłopotliwą odsprzedażą.
Żaden inny producent nie chciałby powtórzyć losów Chevroleta. Pozostaje mieć nadzieję, że General Motors wyciągnie wnioski i uda się uniknąć powtórki. Byłyby to kolejne straty liczone w milionach dolarów. Link do nagrania znajdziecie TUTAJ.