Kupno samochodu na prąd jest dobrowolne, ale planowane wyeliminowanie alternatyw to swego rodzaju wymuszenie decyzji, co jest usprawiedliwiane dobrem planety – tyle teoria.
Wiele lat temu informowaliśmy, że wolny rynek nie powinien podlegać tak skrajnym regulacjom, które wręcz narzucają daną technologię. Problem można dostrzec na wielu płaszczyznach. Politycy byli przekonani, że klienci zaufają tym wszystkim „narzutom”, ale okazało się, że Europejczycy mają wystarczającą wiedzę, by nie utrudniać sobie życia. Volvo zdało sobie z tego sprawę stosunkowo późno, ale lepiej późno, niż wcale.
Zacznijmy od tego, że liczni producenci planowali nowe strategie modelowe przedstawiając to jako troskę o planetę. Gdy okazało się, że popyt na takie auta nie jest wystarczający, by utrzymać rentowność sprzedaży, zaczęto wprowadzać korekty, a nawet całkowicie zmieniać gamę produktową. To jak, chodzi o środowisko czy nie?
Nie trzeba być wielkim odkrywcą, by dojść do wniosku, że przemysł motoryzacyjny to biznes, a nie ideologia, którą można dowolnie kształtować. Jeżeli marka nie zarobi na swojej ofercie, to nie ma racji bytu – prędzej czy później upadnie. I te wszystkie marketingowe bzdury pozostaną bzdurami.
Ideologia nie pomogła
Dziś jest już oczywiste, że samochód elektryczny z napędem akumulatorowym nie ma niczego wspólnego z ekologią. Tak naprawdę nie istnieje żadna taka konstrukcja. Może być jednak mniej szkodliwy dla środowiska. Pytanie tylko, czy 500-konny SUV na prąd jest mniej obciążający, niż spalinowy hatchback z małolitrażowym silnikiem? No właśnie. Już dawno zgubiono ostrość i zapomniano, o co w tym wszystkim pierwotnie chodziło.
Może być jednak tak, że samochody elektryczne okażą się bardziej użyteczne i tańsze od tych spalinowych- nie można wykluczyć takiego scenariusza za jakiś czas. Trzeba jednak pozwolić tej technologii rozwijać się w naturalnym tempie, a przy tym zachować konkurencję, która zawsze prowokuje do szybszych osiągnięć w takiej dziedzinie.
Niestety, ideologia wzięła górę i poświęcono miliardy na napędy akumulatorowe. I to musi w końcu się zwrócić. Trzeba więc być świadomym, że nawet istotny przełom i wymyślenie alternatywy dla akumulatora trakcyjnego nie spotka się z szybkim wprowadzeniem na rynek. Najpierw trzeba sprzedać to, co zostało już stworzone.
Volvo postawi na hybrydy – i bardzo dobrze
Szwedzki zdali sobie sprawę, że popyt na auta elektryczne jest za mały, by wypełnić nimi całą gamę. Paradoksalnie, to wina polityków, którzy przyzwyczaili ludzi do dopłat – tym samym obniżyli wartość samochodów na prąd i wyeliminowali popyt po wycofaniu wsparcia finansowego. Gratulacje.
Żadne dodatki i przywileje nie będą potrzebne, gdy pojazdy akumulatorowe (albo inne) będą lepsze od tych konwencjonalnych. Dobry produkt obroni się sam – a klient może nawet do niego dopłacić. Póki co w tej roli nie zobaczymy aut zero-emisyjnych. Zamiast nich należy spodziewać się coraz większych udziałów hybryd w różnych wariantach.
Volvo będzie inwestować w wersje plug-in, czyli te ze sporym zasięgiem elektrycznym i możliwością ładowania z gniazdka/stacji/wallboxa. Według nas jest to dobra koncepcja – póki nie zmieni się prawo. Jeśli testy dotyczące zużycia paliwa/energii i emisji będą realizowane na dłuższym dystansie, to po pokonaniu pierwszych 100 kilometrów będzie aktywował się silnik spalinowy, który musi poradzić sobie z podwyższoną masą. A to zwiększy jego potrzebę na paliwo.
Z perspektywy klienta taka technologia ma sens. Po pierwsze, na krótkich dystansach eliminuje konieczność korzystania z jednostki spalinowej. Po drugie, nie zabiera użyteczności i pozwala na szybkie tankowanie bez żadnych strat czasowych, które są związane z pełnymi elektrykami.
Volvo już poinformowało, że wycofa się z planu ograniczenia oferty produktowej do modeli elektrycznych w 2030 roku. Zamiast tego postawi na hybrydy plug-in, które będą wytwarzane tak długo, jak tylko będzie to opłacalne. Krótko mówiąc, popyt i podaż muszą się zgadzać.