Jak to jest, że Meksykanin tak długo utrzymuje swój fotel pomimo bardzo słabych wyników i zagrożonego mistrzostwa w kategorii konstruktorów? Powód wydaje się prosty.
Sergio Perez podpisał dwuletni kontrakt z Red Bullem, co miało mu dawać gwarancję startów i pewność za kierownicą. Przez ostatnie tygodnie oba aspekty były jednak podważane. Każdy słaby występ tego kierowcy kończył się spekulacjami na temat jego odejścia. Wydawało się, że coś jest na rzeczy, ale właśnie potwierdzono, że kontrakt pozostaje ważny i nie dojdzie do żadnych zmian.
Czy to wyklucza jakikolwiek inny scenariusz? W Formule 1 wszystko jest możliwe. Pamiętajmy jednak, że podpisanie kontraktu w Red Bullu nie musi oznaczać jazdy w jednej ekipie. Na pewnym etapie sezonu może dojść do roszady z którymś z kierowców satelickiego zespołu, czyli Visa Cash App RB.
>George Russell zdyskwalifikowany. Leclerc wskakuje na podium
Problem w tym, że nie ma w czym wybierać. Szkółka juniorów Red Bulla jest, delikatnie mówiąc, uboga w talenty. Tsunoda zaczął nieźle jeździć dopiero w trzecim sezonie, ale wciąż pozostaje nieprzewidywalny. Z kolei Ricciardo jest za wolny i rozczarowuje na tyle, by nie mieć argumentów do zaoferowania mu fotela w mistrzowskim bolidzie.
Sergio Perez beneficjentem sytuacji
Bezpieczeństwo Meksykanina opiera się zatem na braku alternatywy. Teoretycznie, mógłby nią być Liam Lawson, ale ten pozostaje wielką niewiadomą – pomimo świetnych startów podczas zastępstwa Ricciardo. Z tego towarzystwa to zdecydowanie najjaśniejsza postać.
Innym pomysłem mogłoby być sprowadzenie Sainza. Pamiętajmy jednak, że nie zawsze chodzi o wybranie najlepszego w stawce. Taki wybór mógłby zostać zablokowany przez Verstappenów. Nie jest tajemnicą, że Holendrzy nie darzą Hiszpana sympatią, co oczywiście ma związek z przeszłością. Poza tym, wewnętrzna rywalizacja mogłaby wskoczyć na poziom trudny do okiełznania, co potencjalnie zaburzyłoby pracę zespołu.
Sergio Perez jest beneficjentem tych wszystkich problemów. Gdyby nie one, raczej nie byłby już partnerem Verstappena. Wystarczy przypomnieć sobie losy Gasly’ego czy Albona, by wiedzieć, że w Red Bullu nie ma miejsca na litość.