Szukając aut na platformach ogłoszeniowych, nietrudno o trafienie na sprowadzone egzemplarze. Tak naprawdę stanowią one większą część rynku wtórnego.
Ten trend z pewnością nie będzie się odwracał, bo nadchodzące przepisy międzynarodowe oraz polityka niektórych europejskich państw wskazują jednoznacznie, że liczba importowanych samochodów tylko wzrośnie. To może spowodować pewne ryzyko związane ze spełnianiem coraz bardziej rygorystycznych norm UE.
Zacznijmy od tego, że jesteśmy sporym rynkiem zbytu dla Niemiec, Francji czy Belgii. Powodem tego są różnice w zarobkach oraz w kosztach potencjalnych napraw. Duże floty wysłużonych aut używanych mogą wkrótce nadjechać także z Norwegii i Holandii. Tutaj jednak przyczyny są inne. Właśnie te dwa państwa zadeklarowały, że w ciągu kilku najbliższych lat (2025 r.) zrezygnują z pojazdów spalinowych. To odważne posunięcie. Można więc podejrzewać, że znaczna część samochodów zasilanych benzyną i olejem napędowym będzie okazyjnie sprzedawana na rynki o mniejszym rygorze. Za dekadę, taki sam los może spotkać pojazdy z Niemiec, Irlandii, Danii, Szwecji, Słowenii i Islandii.
Ma to swoje plusy. Duże prawdopodobieństwo, że Polacy będą mogli zakupić te auta za stosunkowo niskie ceny. Z drugiej jednak strony, restrykcje ekologiczne mogą także dotknąć nasz rynek. Co wtedy? Wiele zależy od naszych sąsiadów. Niewykluczone, że pewna część importowanych pojazdów zostanie sprzedana na Ukrainę. Trudno jednak oczekiwać, że to rozwiąże problem, bo podaż rynkowa będzie na pewno ogromna.
Kłopot mógłby zostać rozwiązany zmianami prawnymi. Gdyby udało się ograniczyć prawnie liczbę sprowadzonych aut, ryzyko byłoby mniejsze. Sami klienci też mogliby na tym zyskać. Wiele samochodów z importu ma nieznaną historię, co zwiększa ryzyko kupna „kota w worku”. Miejmy nadzieję, że politycy zdołają rozwiązać tę sytuację, bo za 5-10 lat może ona okazać się sporą zagwozdką.