Eliminacja nowych samochodów spalinowych postępuje w błyskawicznym tempie. Ekologiczne lobby jest z pewnością zachwycone, ale zwykły człowiek może mieć uzasadnione obawy.
Kolejnym krokiem w stronę unicestwienia samochodów zasilanych paliwami płynnymi są oczywiście normy Euro 7. Ostatnio pisaliśmy, że niektóre europejskie państwa zgłosiły swoje obawy i powstrzymać proces wdrażania zaostrzonych limitów emisji spalin. Wśród nich są takie kraje, jak Francja, Polska i Włochy.
Producenci samochodów zdają sobie sprawę z zagrożenia i potencjalnych kosztów, które zostaną przeniesione na konsumenta. To z kolei wpłynie na zmniejszenie sprzedaży. A samochody elektryczne będą dostępne z kolejnymi dotacjami – jakby politycy naprawdę nie zdawali sobie sprawy, że nie tędy droga.
Nikt, rzecz jasna, nie przejmuje się skąd pochodzi energia elektryczna, jakie są jej koszty i ile zużywa jej 2,5-tonowy SUV o mocy przekraczającej 400 koni mechanicznych. Ważne, że nie ma rury wydechowej.
Normy Euro 7 problemem wszystkich
Oczywistym jest, że trzeba dbać o planetę, ale w tym momencie nie ma mowy o jakimkolwiek ekologicznym aucie – takie po prostu nie istnieją. Pojazdy elektryczne mogą być mniej szkodliwe dla środowiska, niż ich spalinowe odpowiedniki, ale tylko w określonych warunkach. Do tego trzeba doliczyć znacznie większe koszty nabycia, niepewne ceny prądu i utrudnione użytkowanie, które wymaga długotrwałego (lub kosztownego) ładowania.
Producenci nie mają jednak wyjścia. Póki co oferują zarówno modele na prąd, jak i te na benzynę (i coraz rzadziej zasilane udanymi dieslami). Normy Euro 7 sprawiają, że układy spalinowe muszą być ponownie zmodyfikowane i dostosowane do nowej rzeczywistości. A to oczywiście kosztuje.
>Osiem krajów UE chce wycofać się z norm Euro 7. Polska jest na tej liście
Analitycy twierdzą, że przez to cena aut wyraźnie wzrośnie – nawet dziesięciokrotnie bardziej, niż początkowo przewidywano. Według badań Frontier Economics, dostosowanie samochodu do rygorystycznych norm może zaowocować podwyższeniem ceny o około 2000 euro. W przeliczeniu na „nasze” (kurs 4,52), to wydatek 9040 złotych.
W przypadku samochodów miejskich, może to oznaczać absolutny brak opłacalności ich oferowania. Już teraz można kupić Polo za 110 tysięcy złotych – z silnikiem 1.0 TSI, a nie dwulitrowym benzyniakiem w wersji GTI.
Nikt więc nie będzie kupował miejskich aut z małolitrażowymi silnikami, bo nie będzie to opłacalne. A to przecież modele, które najmniej obciążają środowisko. Oferowanie 500-konnych, ciężkich samochodów elektrycznych będzie oczywiście dozwolone.
Rynek motoryzacyjny dokonuje teraz ekwilibrystycznych zmian, które mogą doprowadzić do nieodwracalnych skutków ekonomicznych. Niewykluczone, że część aktualnych posiadaczy aut zrezygnuje z nabywania ze względu na za duże koszty. To z kolei zmniejszy zainteresowanie, a w konsekwencji – zatrudnienie w fabrykach. Efekt może więc okazać się odwrotny do oczekiwanego. Światowe koncerny już o tym mówią.
Pamiętajmy jednak, że Europa idzie zupełnie innym tempem zmian, niż reszta kontynentów. Krótko mówiąc, żyjąc tu trzeba liczyć się z największymi kosztami, co niestety nie zawsze przekłada się na jakość.