Możemy się śmiać lub płakać, ale właśnie taka motoryzacja ma sens w odniesieniu do napędów akumulatorowych. Dlaczego? Bo oferuje proste, energooszczędne układy, lekkość i niewielką cenę.
Problem w tym, że w Europie „przepycha” się 2,5-tonowego SUV-a na prąd, który dysponuje mocą 500 koni mechanicznych, a takie elektryczne MG Windsor nie ma racji bytu. Wszystko za sprawą rygorystycznych norm oraz polityki, która tak naprawdę kryje wiele „brudów” pod płaszczykiem ochrony środowiska. Krótko mówiąc, to pieniądze są najważniejsze, ale nie klientów.
Zostawmy jednak frustrację na boku i przejdźmy do głównego bohatera tego materiału. Prezentowany model jest bliźniaczą konstrukcją chińskiego Baojuna Cloud. Powstała z myślą o rynku indyjskim i właśnie tam będzie oferowany.
Jeżeli chodzi o stylistykę, to mówimy o pudełku na czterech kołach. Nie jest to może wyjątkowo atrakcyjne auto, ale trzeba uczciwie przyznać, że prezentuje się nowocześnie. Wszystko za sprawą współcześnie wyglądających elementów oświetlenia.
Gabaryty są typowo miejskie. Co ciekawe, chiński samochód jest oferowany nawet z 18-calowymi felgami aluminiowymi, które dodają jego sylwetce odrobinę sportowego animuszu. W ofercie są także 17-calowe obręcze oraz cztery lakier: czarny, biały, zielony i beżowy.
Elektryczne MG Windsor od środka
Wnętrze jest lepsze, niż można było podejrzewać. Znajdziemy w nim aż 15,6-calowy ekran multimedialny oraz cyfrowe wskaźniki osadzone na wyświetlaczu o przekątnej 8,8 cala. W odróżnieniu od Baojuna, elektryczne MG WIndsor oferuje panel klimatyzacji z fizycznymi przyciskami. I bardzo dobrze.
Fotele nieźle wyglądają i podobno oferują przyzwoity komfort. Klienci, którzy postawią na topową wersję otrzymają egzemplarz z panoramicznym dachem, systemem kamer 360 stopni i zestaw audio z 9 głośnikami.
Każdy Windsor posiada sześć poduszek powietrznych, hamulce tarczowe i kilka systemów wspomagania prowadzenia (w tym ostrzeżenie przed kolizją, asystenta ruszania pod górę i kontrole zjazdu ze wzniesienia).
Sercem samochodu jest silnik elektryczny generujący 136 koni mechanicznych i 200 niutonometrów. Nie są to potężne wartości, ale przy tych rozmiarach niczego więcej nie potrzeba. Dynamika powinna być przyzwoita.
Gdzie jest haczyk?
Auto kosztuje 11 895 dolarów, czyli niecałe 51 tysięcy złotych. Jest to wręcz znakomita oferta, która z pewnością zainteresowałaby Europejczyków. Gdzie jest ten przysłowiowy haczyk? Otóż, zastosowany akumulator trakcyjny o pojemności 38 kWh jest w swego rodzaju dzierżawie. Krótko mówiąc, nabywasz auto bez niego jako własności.
Zamiast tego, musisz płacić dodatkowe 3,5 rupii za kilometr użytkowania tego podzespołu. Przekłada się to na dodatkowe 1600 złotych przy pokonaniu 10 000 kilometrów rocznie. Mimo tego, to wciąż znakomita oferta.
Taki model użytkowania może być jeszcze bardziej atrakcyjny, ponieważ obejmuje dożywotnią gwarancję na akumulator trakcyjny – i to bez limitu przebiegu. Program Battery-as-a-Service (Baas), bo taką nosi nazwę, jest więc sensowny.
Warto dodać, że baterię można ładować od 0 do 80 procent w ciągu 55 minut za pośrednictwem stacji o mocy 45 kW. Większa wartość ładowania nie jest potrzebna, ponieważ system i tak jej nie przyjmie.
55 minut do 80% to jakiś obłęd. Kto będzie miał tyle wolnego czasu, żeby stać pod ładowarką? No i jaki sens ładować do 80% skoro nawet przy pełnym naładowaniu zasięg jest niewielki. Podawajcie czas pełnego naładowania.