W każdej branży znajdą się czarne owce, których zachowania będą rzutować na całą resztę. Nie inaczej jest w przypadku sprzedawców samochodów. I dotyczy to praktycznie każdego kraju.
Ta historia wydaje się jednak tak absurdalna, że trudno ją przypisać do cywilizowanego kraju. Mimo tego, nie wydarzyła się w biednym państwie Afryki. Doszło do niej w Nowej Zelandii, gdzie poziomy technologiczny i kulturowy wydają się bardzo rozwinięte, podobnie jak tożsamość narodowa, która jest bardzo silna. Dealer znanej marki temu przeczy.
Zacznijmy od tego, że nie jest to sytuacja mająca skomplikowany charakter prawny czy drugie dno. Poszkodowanymi są klienci, którzy mieli po prostu pecha i spotkali na swej drodze złego człowieka. A to może zdarzyć się po prostu wszędzie.
W tym przypadku można jednak mówić o skrajnej postawie i karygodnym zachowaniu. O ile kwestie ekonomiczne można prawnie rozwiązać (przynajmniej teoretycznie), o tyle uzupełniające je gesty wydają się trudne do unormowania przepisami.
Dealer znanej marki w akcji
W sieci pojawiają się oficjalnie nazwiska uczestników tego konfliktu. Jedną ze stron jest Chris Schwartz, szef iSeeCars Ltd. Drugą są klienci, Johannes i Chizelle Cillers, czyli para, która zdecydowała się na zakup Nissana Skyline.
I tu od razu warto wyjaśnić, co to za Skyline. W Nowej Zelandii pod tą nazwą kryje się dobrze znane Infiniti Q50 po lekkich modernizacjach karoserii i wnętrza. Krótko mówiąc, to zwykły sedan klasy średniej wykorzystujący legendarny termin.
Hybrydowy Skyline okazał się bardzo problematyczny. Klienci nigdy nie byli w stanie użytkować go w normalny sposób z powodu awarii mechanicznych. Postanowili więc złożyć wnioski o zwrot pieniędzy, co potwierdza New Zealand Herald.
W grę wchodziło odzyskanie zaliczki w wysokości 15 tysięcy dolarów nowozelandzkich, czyli około 33 tysięcy złotych. Para postanowiła zgłosić sprawę do trybunału, gdzie arbiter dowiedział się, że sam dealer otrzymał zwrot pieniędzy od firmy, która pierwotnie sprzedała mu ten samochód.
Te pieniądze powinny więc trafić do ostatnich w szeregu, czyli rodziny Cillersów. Schwartz postanowił jednak przywłaszczyć sobie środki, do których nie miał prawa. Sąd miał więc do rozwiązania teoretycznie prostą sprawę.
Absurdalne zachowanie dealera
Sędzia nie miał wątpliwości, że wina leży po stronie dealera. Orzekł wyrok na korzyść pary, ale Schwartz zagroził likwidacją swojej firmy, co oczywiście wiązałoby się z niewypłacalnością. Taki scenariusz byłby więc niekorzystny.
Poszkodowana para otrzymała pewnego dnia wiadomość e-mail, która dała im nadzieję. W treści przesłanej przez Schwartza można przeczytać: „Załączam zapłatę w całości. Życzę fantastycznego dnia, podzieliłem płatność na dwie części”.
Para zaskoczona postawą dealera postanowiła otworzyć załączniki. Jednym z nich było zdjęcie odchodów na tapicerce używanego SUV-a. Drugim fotografia muszli klozetowej z rozbryzganymi fekaliami.
Czy to był dobry żart? Zdecydowanie nie. Dealer znanej marki pozwolił sobie na skrajną bezczelność. Schwartz miał już wcześniej firmę, ale ogłosił bankructwo i założył nową. Gdy sprawą zainteresowały się media, szybko zmienił swoją postawę.
Uznał, że był to żart personelu, który chciał wycofać. Problem w tym, że podobne działanie było już praktykowane przez tę samą firmę, o czym doniosły zagraniczne portale. Wtedy jednak niespodzianka kryła się w pudełku do pizzy.